Okiem Szczepana, odc. 19: Edukacja kulawego w kilku akapitach
Szczepan Rybiński
Podopieczny Fundacji Avalon
Zbliża się 1 września… Pamiętacie swój pierwszy dzień w szkole? Ja tak średnio. Byłem jedynym kulawym uczniem, ale nie było w związku z tym jakiejś wielkiej afery. Przynajmniej w podstawówce… Na pierwszej lekcji wychowawczyni powiedziała tylko: „Jak wiecie, jest tutaj taki kolega…” – albo coś w tym rodzaju. To było już ponad 20 lat temu, więc trudno mi dokładnie zacytować. W każdym razie, jak na pierwsze zetknięcie z niepełnosprawnym Podopiecznym nauczyciele radzili sobie całkiem nieźle, a i od uczniów nie docierały do mnie sygnały o braku akceptacji. Już kiedyś o tym pisałem… Dla kilkuletniego dzieciaka takie doświadczenie nie różni się niczym od pierwszej jazdy na rowerze. Nie przypominam sobie, żeby przez cały okres nauki w podstawówce, ktoś podszedł i zapytał o wózek. Zresztą na terenie szkoły rzadko korzystałem z czterech kółek, częściej chodziłem przy ścianie, albo wczepiałem się w barki kolegów.
Potem przyszła pora na zmiany: gimnazjum w innej miejscowości, dojazdy, nowi ludzie i schody, schody, coraz więcej schodów. Niektórym chodziakom wydaje się, że w poruszaniu na wózku najtrudniejsze jest to, że nie możesz kopnąć piłki albo wkurzającego gówniarza z młodszej klasy… Najtrudniejsza jest logistyka i to, że musisz tłumaczyć się obcym ludziom, że potrzebujesz dojazdu do szkoły i z powrotem. Nikt nie był przygotowany na takie wyzwanie, ani ja, ani pedagodzy, ani urzędy. „Przecierasz szlaki”, mówili, jakbym właśnie pracował nad wynalezieniem leku na nieuleczalną chorobę. Wszystko to fajnie brzmi, ale ja chcę tylko dostać się na lekcje, a potem z nich wrócić. Potem będziemy się zastanawiać nad tym, czy zapiszę się złotymi zgłoskami w historii regionalnego systemu oświaty.
Ale jakoś poszło, jeśli byli tacy, co marudzili, szybko przestali, a ganianie po schodach (w gimnazjum były dwa piętra, w liceum trzy) – stało się normą. W tamtych czasach wypracowałem sobie formułkę, która obowiązuje do tej pory: „Bierzesz wózek, zostawiasz na górze, przy poręczy, potem wracasz, podajesz mi rękę i wchodzimy razem. Rękę trzymaj w miarę sztywno, żebym miał się na czym oprzeć, i utrzymuj średnie tempo – maks jeden krok przede mną”.
Taki sam schemat obowiązywał na studiach. Windę wybudowali jak byłem na trzecim roku. Koleżanka, która właśnie kończyła, studia zażartowała, że wrzuci granat do szybu, jak będzie wychodzić z wydziału. Przez wszystkie lata studiów koledzy wnosili ją z wózkiem na trzecie piętro. Prawda jest taka, że na studiach było najlepiej: lepsze warunki, zagwarantowany dojazd, przez spastykę mam nieczytelne pismo, dlatego większość egzaminów zdawałem ustnie. I tak zrobiłem trzyletni licencjat w cztery lata. Ale tę historię opowiem może innym razem.