Kulawy. Po angielsku: sir
Szczepan Rybiński
Podopieczny Fundacji Avalon
Przez długi czas perspektywa podróży wydawała mi się tak odległa, że aż niemożliwa. Na samą myśl o locie samolotem, po plecach przebiegały mi ciarki strachu. Poza tym nie miałem powodów, żeby odrywać się od ziemi, więc obawy mogłem trzymać dla siebie. Podobnie było z chodzeniem na koncerty. Kiedy ulubiona kapela przyjeżdżała do Polski, mogłem tylko w bezpiecznym domowym zaciszu pomarzyć o tym, że wbijam się pod scenę albo na platformę.
Lata leciały. Zaczęły się studia w Warszawie, praca i pierwsze wypady na koncerty. Najczęściej w stolicy – czasem w innych polskich miastach. Nie czułem potrzeby zapuszczania się dalej (ciśnie się na klawiaturę banał o pozostaniu w strefie komfortu). Jednak, kiedy siostra mojego najlepszego przyjaciela zaproponowała, żebyśmy odwiedzili ją w Londynie i razem poszli na koncert The National, nie miałem argumentów, żeby odmówić: nie leciałbym przecież sam, ogarnięciem biletów zająłby się Mateusz. Poza tym nie wypadało odmówić. A strach przed lataniem? Kogo to obchodzi? Mówi się trudno, trzeba to przeboleć.
Czy leci z nami pilot?
Wejście na pokład samolotu przypominało krótką podróż schodołazem na półpiętro. Zsiadłem z wózka i przeniosłem się do miniwindy, która kojarzyła mi się z nieco większym koszem na zakupy. Wysiadłem z niego dopiero w samolocie – kiedy mogłem już usiąść w fotelu. Gdzie wtedy był mój wózek? Pewnie pod pokładem? W luku bagażowym, a może tam, gdzie lądują klatki z wystraszonymi zwierzakami? Szybko przestałem się nad tym zastanawiać, bo wkrótce mieliśmy startować. W tym momencie powinienem dostać ataku paniki, ale zamiast tego popadłem w zachwyt nad budynkami, które z każdą chwilą malały coraz bardziej. Na prośbę rodziców i wbrew prośbom stewardesy, zrobiłem kilka zdjęć chmurom. Nieco wbrew sobie: patrzenie na niebo przez małe okno samolotu, a tak naprawdę przez jeszcze mniejszy ekran telefonu, psuło mi odbiór. Mówi się trudno. Nieoczekiwanie lot był najprzyjemniejszym etapem wyjazdu. Jednak przyszła pora, by zejść na ziemię.
Nie musiałem czekać długo, żeby – już w Londynie – zauważyć różnice w temacie dostosowania do potrzeb osób z niepełnosprawnościami. Przed opuszczeniem samolotu przywitała mnie ekipa obsługująca wielką skrzynię na kółkach, do której przeniosłem się razem z wózkiem. Winda towarowa? Być może. Panowie byli bardzo mili, ale nie zrozumiałem ani słowa. Ich potoczny akcent pozwolił mi na rozróżnienie najwyżej kilku sylab. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jestem na miejscu.
Potrzebowałem sporo czasu, żeby przypomnieć sobie, po co tak naprawdę przylecieliśmy do Londynu. Koncert był oczywiście świetny. The National widziałem już wcześniej w Klubie Stodoła. Kiedy jeszcze można było oglądać muzyków z miarę bliskiej odległości. W londyńskim Alexander Palace grali już przed zdecydowanie większą publicznością. Na tyle liczną, że na scenę patrzyłem z platformy dla OzN ulokowanej w drugim sektorze, a to spora odległość. Ze względów bezpieczeństwa ochroniarze nie zgodzili się, żebym podszedł pod barierki. Mówi się trudno.
Autobusy przyszłości
Kiedy 10 lat temu kupiliśmy bilety na koncert The National, patrzyłem na Londyn bez dystansu. Jak na tygiel kulturowy z masą różnic, ale i wspólnych mianowników. Wystarczyło wsiąść do autobusu, żeby usłyszeć jednocześnie rozmowy w trzech językach. Już w tamtym czasie wiedziałem, że nastroje społeczne są dalekie od ideału. Miałem wielu znajomych i kuzynów, którzy przez lata pracowali w Anglii.
Nawet jeśli z perspektywy czasu widać, że Anglia też ma trudności z inkluzywnością, to trzeba przyznać, że stosunek londyńczyków do niepełnosprawności jest zupełni inny od tego z naszego podwórka. Mógłbym wspomnieć o lepszej infrastrukturze. Działających windach podjazdach, które działają nie tylko w tramwajach, ale też autobusach i większej przestrzeni dla osób poruszających się na wózkach.
Jednak równie ważnie jest nastawienie i język. Miałem wrażenie, że tamtejsze społeczeństwo ma więcej doświadczenia w temacie niepełnosprawności. Pytania i komunikaty, z jakimi się zetknąłem, były empatyczne, ale nie upupiające. Nie miałem wrażenia, że ktoś narusza moją przestrzeń (może dlatego, że w tak dużym mieście przestrzeń prywatna nie istnieje). Jeśli ktoś chciał mi pomóc, zwracał się do mnie sir. Wiem, że to kwestia samego języka. Jednak trzeba przyznać, że taki zwrot niesie za sobą więcej szacunku, niż polskie proszę Pana, a przez to nie jest uprzedmiatawiające.
W Londynie spędziłem zaledwie weekend. Nie twierdzę, że to raj na ziemi. Jednak biorąc pod uwagę tamtejsze warunki dla osób z niepełnosprawnościami i sposób komunikacji z nimi – Warszawa i jej mieszkańcy mają wiele do nadrobienia. Można się zastanawiać, których z tych aspektów. Jednak nie ma na to prostej odpowiedzi. Bez dostępności niemożliwe jest porozumienie. Z drugiej strony: jeśli społeczeństwo nauczy się rozmawiać z OzN, lepiej pozna ich potrzeby.
Szczepan Rybiński – absolwent Polonistyki na UW.
Ze studiów, prócz tytułu licencjata, wyniósł słabość do książek i filmów. W mocno subiektywnych tekstach pisze też o swoich doświadczeniach związanych z MPD. Ciągle pracuje nad lepszą interpunkcją :). Od blisko 10 lat jest podopiecznym Fundacji Avalon.