ablty.goToMainContent
global.read_time: 2 min

Okiem Szczepana odc. 24: PogOzN, czyli kulawy pod sceną

Fundacja Avalon

Główny redaktor

Robi się coraz cieplej, więc muzycy wychodzą z przytulnych studiów nagraniowych, prosto na scenę w dusznym klubie, albo gdzieś w plenerze. Dla kulawego koncerty mogą być niezłym wyzwaniem. Mogą ale nie muszą. 

Niedawno byłem na koncercie nad Wisłą.  Udało mi się, dotrzeć trochę szybciej więc mogłem zaparkować pod sceną. Zazwyczaj nie mam takiego luksusu: trzeba się przepychać, drzeć się na ludzi wokół. Nie wpycham się pod scenę po to, żeby dostać autograf. Na większości takich imprez się stoi. No chyba, że się siedzi – jak ja.  Jeśli zatrzymam się w środku sali będę widział tyle co nic. Trochę jakbym utknął w ruchomej jaskini do której docierają strzępy rozmów i melodii. Na szczęście nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś nie ustąpił mi miejsca, albo źle zareagował. No, może raz, ale gość był już nieźle wstawiony, więc odpuściłem i przez większość koncertu gapiłem się w jego plecy.  

Mówi się, że na takie imprezy lepiej iść z kimś, bo fajnie jest wspominać wspólne doświadczenie. Chociaż dla mnie takie samotne wypady to  niezły offroad, wszystko muszę zrobić sam: a póki nie poproszę kogoś o pomoc nikt nie nalega, żeby pchać wózek. Przyznam, że na tym ostatnim koncercie czułem się trochę nie na miejscu, ale kiedy zespół zaczął grać, przestałem o tym myśleć.

Największy koncert na jakim byłem to Radiohead na festiwalu w Poznaniu. Mieliśmy miejsce w drugim sektorze (pojechałem z kumplem – w tym przypadku samotna podróż przerastała moje możliwości) Wjechaliśmy na platformę, na której, na start  koncertu czekało już kilka osób na wózkach – razem z opiekunami. Do tej pory nie wiem skąd pomysł, żeby platformę dla OzN, ustawiać tak daleko od sceny… Muzycy byli dla nas ruchomymi punkcikami, za którymi trudno nadążyć. Za to plusem był widok z góry na ponad 30 tysięcy głów – nigdy wcześniej nie widziałem takiego tłumu w jednym miejscu.

Po wszystkim  rolę się odwróciły: znowu byłem w  ruchomej jaskimi i każdy mógł patrzeć na mnie z góry, ale jedno nas łączyło – wszyscy chcieliśmy jak najszybciej dostać się do pociągu. To było chyba 9 albo 10 lat temu. Nikt nie słyszał o pendolino i tego typu wynalazkach. Stare, dobre, ciasne przedziały były szczytem luksusu. Było tam tyle ludzi, że mój kumpel musiał zostać na korytarzu, razem z wózkiem. Ja jakimś cudem, trzymając się „ściany”, doczłapałem do wolnego miejsca. Przedział dzieliłem z kibicami klubu, którego nazwę boję się tutaj wymienić. Ale to już historia na inny raz…