O okołoświątecznych, bliskich spotkaniach z zapachami, ludźmi i śniegiem
Beata Ebert
Podopieczna Fundacji Avalon
Prezent dla mnie i dla siebie
W połowie stycznia mam trzydzieste urodziny. Okrągłe. Przełomowe. Bliscy chcą mi podarować coś wyjątkowego. Poprosili, żebym zdecydowała, co ma być tym wyjątkowym prezentem. Nie zastanawiałam się długo. Wiedziałam od razu. To znalezienie zapachu, który by mi pasował i dobrze mi służył. I uwaga – znalezienie mojego zapachu nie oznacza tyle, co kupienie ładnych perfum. To cały skomplikowany proces. A w nim, między innymi, poznawanie nut zapachowych i ocenianie, które z tych nut mi odpowiadają. To obserwowanie, jak dany zapach rozwija się na mojej skórze i łączy się z moim naturalnym Ph. To manipulowanie stopniem nawodnienia skóry, żeby zaobserwować, jak wraz z nim zmienia się projekcja zapachu. By na samym końcu przyjrzeć się, jak dany zapach wpływa na mój nastrój i samopoczucie – dostaję więc nie przedmiot – flakonik perfum – a doświadczenie. Takie, którym się napawam i które mnie cieszy.
Zaczęło się od Black Friday
W popularnej perfumerii internetowej wypatrzyłam, że okolicach Black Friday oferują wysyłkę perfum razem z ich próbką – żeby móc w domu, bez otwierania właściwego opakowania, zdecydować, czy zapach nam odpowiada. Jeśli nie – mamy 90 dni na zwrot. Oni opłacą i przyślą kuriera. Korzystałam z tej możliwości i nazbierałam dzięki temu sporo próbek. Mimo takiego komfortu, zaliczyłam jednak kilka wypraw do perfumerii. Z perfumami w plecaku, z kulami w ręku, po oblodzonym chodniku i w padającym śniegu. A to dlatego, że nie chciałam blokować sobie swobody działania czekaniem na kuriera. Czekałam raz – pan kurier zapowiedział się w godzinach 9 – 17. Przyszedł o 16.55, przy czym nie wysłał żadnej wiadomości, kiedy będzie w pobliżu. W rezultacie bałam się wyjść z domu, żeby nie zapukał akurat wtedy, kiedy mnie nie będzie, a muszę wychodzić, bo chociaż pracuję z domu, to wyprowadzam psa.
Walking in a winter wonderland… z kulami i psem
Psa mam ponad 4 lata. W poprzednie zimy z ulgą obserwowałam, że mój zbój nie zbacza z odśnieżonej ścieżki, niechętnie brodzi w śniegu, trzęsie się na sam widok zaspy i wybiera tę krótszą drogę powrotną do domu. W tym roku jest zupełnie inaczej. Jakby podmienili mi chihuahuę na owczarka podhalańskiego! Gania po śniegu jak wariat. Przewraca się w biegu, turla, łowi pyszczkiem w zaspach. Słowem, czysta radość. Dzięki niemu odkryłam, że ja też lubię śnieg. Nie lubię tylko oblodzonych chodników, ale z satysfakcją obserwuję, jak moje ciało się adaptuje. Po pierwszym spacerze w zimowych warunkach byłam skrajnie zmęczona. Strach przed upadkiem maksymalnie spinał mój każdy mięsień, a to bardzo szybko doprowadziło do zupełnego wyczerpania. Z każdym kolejnym wyjściem było mi jednak łatwiej. Dopingowałam samą siebie myślą, że po oblodzonej nawierzchni poruszam się wzorcowo: stawiam drobne kroczki, szuram tylko butami bez unoszenia nóg, ręce trzymam szeroko rozstawione, idę pochylona w przód, tak że ciężar ciała jest na palcach – to jest mój zwyczajny sposób chodzenia wtedy, kiedy się nie staram i nie skupiam. Przypadkiem dowiedziałam się, że jest idealny na lód. To mi dodaje pewności. Oprócz tego swoje towarzystwo i asekurację na spacerach zaoferował mi ON.
– Przepraszam, tym razem się odważę – zaczepia mnie nieznajomy, kiedy stoję i czekam, aż pies skończy obwąchiwać ścianę.
– Na co? – pytam odruchowo.
– Niedawno się tutaj przeniosłem, nikogo jeszcze nie poznałem, brakuje mi kontaktu z ludźmi. Czy mógłbym czasami potowarzyszyć pani na spacerach z psem? Mogę pomóc go wyprowadzać.
– Do tej pory jakoś sobie radziłam, ale na oblodzonych chodnikach może okazałby się pan dobrym wsparciem.
Okazało się, że żadne z nas nie ma przy sobie telefonu, żeby zapisać numer. Jemu chyba zależało, żebym mu nie przepadła, więc poszedł szukać czegoś do pisania. Najbliżej była stacja kontroli pojazdów. Dostał tam żółtą karteczkę i długopis. Nie wiedziałam, że kolorowa karteczka może tak ucieszyć człowieka. Uśmiechał się szeroko przekonany, że los mu sprzyja.
I w ten sposób dałam swój numer telefonu nieznajomemu człowiekowi, którego dopiero co poznałam na ulicy. Oklaski!
Ogarnięta obawami
Wątpliwości i obawy naszły mnie dopiero w domu, kiedy na wyświetlaczu zobaczyłam wiadomość od niego. Nawiązywał do psa, przekonywał, że świetnie się z psami dogaduje.
Spotkaliśmy się następnego dnia. W kawiarni, wśród ludzi. Pomyślałam, że zostawię to, co mam najcenniejsze w domu, więc poszłam bez psa. Na wypadek, gdyby chciał mnie okraść.
Chyba nie chciał. Po chwili nawet poczułam się przy nim swobodnie, ale dla bezpieczeństwa prowadziłam rozmowę tak, żeby jak najmniej uwagi skupiać na mnie. Ułatwił mi to znacznie, bo wyraźnie chciał opowiadać o sobie. Nie wypytywał o nic. Nie wie, gdzie dokładnie mieszkam. Właściwie nic o mnie nie wie. Nie podejrzewałam, że potrafię mówić tak, żeby nic ważnego nie powiedzieć. I to dość długo, bo rozmawialiśmy około dwóch godzin.
Chciał zapłacić za mnie, ale powiedziałam, że będę czuła się lepiej, kiedy każdy zapłaci za siebie. Ostatecznie dopłaciłam 7 złotych do jego rachunku. Miał problemy z kartą.
Myślałam o tej sytuacji kilka dni. Analizowałam. Ten człowiek daje mi przestrzeń. Nie naciska. Nie osacza. Nie podkręca tempa. Powiedział mi, że jest wolny w każdy dzień tygodnia od 18 i czekał na moją reakcję. A przecież mógł rzucić od razu: to spotkajmy się jutro! Dopiero jak powiedziałam, że wolałabym odnieść się do konkretnej daty, zaproponował kolejny dzień. Ciężko mi było odmówić. Przecież chwilę wcześniej sama oddałam mu kontrolę. A poza tym psa wyprowadza się codziennie. Dopiero w ostatniej chwili przed spotkaniem zdecydowałam, że pies zostaje w domu. I nie będziemy chodzić we dwójkę, tylko usiądziemy w jakimś tłocznym miejscu. A to wszystko z obawy. Boję się. Zauważam, że szukam potwierdzenia, że ten człowiek ma złe zamiary. I nie jestem pewna, z czego to wynika. Czy przyczyna tkwi w tym, jak się poznaliśmy – dlaczego wybrał akurat mnie? Mógł zaczepić dosłownie każdego. Wspomniał co prawda, że poczuł ode mnie dobro. Ale to „dobro” równie dobrze może oznaczać naiwność, na której będzie próbował coś ugrać. Oprócz tego wydaje mi się niespójny – dużo opowiadał o swojej pracy, a jak przyszło do płacenia, zabrakło mu środków na karcie. Potem jeszcze pisał, że przez to, jak mu było wtedy niezręcznie, poprosił o podwyżkę. Czy to możliwe? Wątpię. Ale to jeszcze do końca nie tłumaczy tej moje obawy. Jej źródło prawdopodobnie znajduje się zupełnie poza tym człowiekiem i jego zachowaniem. Być może jest ono we mnie. Bo ja tak naprawdę i w głębi duszy nie wierzę, że mogłabym się komuś spodobać, tak od pierwszego wejrzenia. Wiadomo, że to, co zauważamy na pierwszy rzut oka w człowieku to fizyczność. A moja jest przecież zdeformowana.
Zdeformowana na tyle, że prawie przemieniłam się w perfumerię
Dzięki temu – i próbkom ode mnie – dwoje moich przyjaciół znalazło zapachy dla siebie. Ja i mama ciągle szukamy. Z tym, że ja chyba nie chcę znaleźć. Najbardziej cieszy mnie poznawanie i porównywanie perfum. Mojej mamie natomiast podoba się prawie wszystko, co podsunę jej pod nos, ale dość umiarkowanie. Cały czas czekam na jej zachwyt. Nie tyle czekam, co sama próbuję go wywołać. Angelem od Muglera byłam do tej pory najbliżej. Anioł jako prezent na Gwiazdkę to nie może być zbieg okoliczności. A jeśli już mowa o wyborach znaczących, to sama skłaniam się ku szpilce od Caroliny Herrery. Gdybym kupiła dwie, to mogłabym już śmiało mówić, że noszę szpilki. I to jeszcze zimą!
Beata Ebert – autorka tekstów i grafik na stronie http://pewnymkrokiem.pl/ i https://www.facebook.com/betipingwinek, w których rozpisuje i rozrysowuje życie z niepełnosprawnością po to, aby ci w pełni sprawni mogli je lepiej zrozumieć, a ci w podobnej sytuacji poczuć się ze sobą dobrze. Interesuje się językiem i człowiekiem, pływa i ma psa.